Z autobusu z Puerto Casado wysiedliśmy na międzynarodowej trasie z Asuncion do granicy z Boliwią - zdawałoby się na autostradzie, zdawało..... Nauczeni doświadczeniem, ze autobus można zatrzymać w każdym miejscu na trasy... czekamy na jeden z licznie tu spodziewanych... Koczujemy w pobliżu stacji benzynowej i dwóch zajazdów z malejącą nadzieją na sukces, bo miejscowi mówią nam ze autobus jedzie maniana. Dodatkowym problemem jest brak paragwajskiej gotówki, niby można płacić w USD, ale do tej pory tego nie praktykowaliśmy.
No i do tego upał niemiłosierny, nie jest po prostu "gorąco", tylko jak cholernie gorąco. Nawet jak człek siedzi sobie w cieniu, w przewiewie, popija zimna wodę od pana ze stacji, to i tak chciałby stąd uciec najchętniej do basenu z lodowatą wodą z tym, że nie ma siły się ruszyć, no i nie ma basenu. Gorąco jak w piekle.
Decydujemy się na łapanie czegokolwiek: stopa, colectiwo, busa do najbliższej miejscowości. Idzie fatalnie (ksiądz mówił nam, ze w Paragwaju stop nie funkcjonuje)...
W końcu po długim, długim czasie, jak w każdej takiej historii, zatrzymuje się auto. Trójka anglojezycznych 25-30 latków jedzie klimatyzowaną toyota do Loma Plata (czyli z powrotem, ale większe miasto). Są tak zdziwieni obecnością turystów w swoim kraju, że pytają czy jesteśmy w podróży dookoła świat, bo nie mieści im się w głowie, że ktoś mógłby po prostu przyjechać do Paragwaju. Postanawiamy zabrać się z nimi obiecują dostarczyć nas na tamtejszy terminal. Aha, jeden z naszych wybawców jest w koszulce reprezentacji Słowacji (jego kolega wymienił się na mundialu z kibicem naszych sąsiadów). Rozkręca się mila pogawędka, ale i tak najważniejsza jest fakt, ze nie stoimy już na drodze, a gdzież jedziemy i ze jest chłodniej!
Terminalem okazuje się być zamknięty sklep z biletami... na drzwiach wisi nr telefonu pod który trzeba dzwonić w razie ochoty na wyjazd. Nasi wybawcy dzwonią, ale nikt nie odbiera. Proponują, że zabiorą nas do domu i stamtąd się zadzwoni. OK.
Dom ich rodziców okazuje się niemal pałacem, siadamy w cieniu i zostajemy uraczeni terere - mate zalaną lodowata wodą (w wersji cytrynowej), czyli mata zalana zimna (z lodem) woda, super orzeźwiający napój. Oczywiście po telefonie okazuje się, że autobus jedzie jutro i to w nocy....... w jednym zdaniu z tą informacja dostajemy propozycje zostania u nich jeśli chcemy... No pewnie ze chcemy.
No to przedstawmy naszych gospodarzy: Simon (inż. elektryk), jego siostra Dorota (dentystka) oraz jej maż Adrian (chemik) są Mennonitami (odłam protestantyzmu). Historia ich zamkniętej społeczności (coś jak Amisze) jest niezwykle ciekawa wiec ja przytoczmy. W 1870 roku wyemigrowali z Prus do Rosji (do dziś zajadają kiszone ogórki i pierogi) skąd po rewolucji przenieśli się do Canady i dalej w 1927 r. do Paragwaju. Ale wciaż maja tez kanadyjskie paszporty, cześć rodziny zresztą wróciła do Canady. Mówia, uwaga!: po "prawie niemiecku" (staroniemiecku, coś między niemieckim a holenderskim) z domieszka wyrazów hiszpańskich i angielskich, młodzi czuja się Paragwajczykami, ale już ciotka pokolenie wyżej, spotkana na niedzielnym obiadku, spytana czy czuje się Niemka, mówi: "ale ja jestem Niemką". Nikt z rodziny nie był nigdy w Europie. W ogóle cale miasteczko Loma Plata było przez tę społeczność zbudowane, wiec pełno niemieckich napisów (np. Hamburg Strasse), flag i generalnie ordnungu.